Początkowo spotykałam ją w tekstach dotyczących Brunona Schulza, Witkacego czy szkoły lwowsko-warszawskiej. Wiadomo: jak kobieta, to przyklejona do znanych panów, klasyka. Ale jej dokonań, przenikliwości i oryginalności pisarskiej, a wreszcie tragicznej śmierci nie można zamykać w szufladzie „muzy i przyjaciółki”. Debora powinna mieć swoją wyraźną tożsamość i miejsce w naszej pamięci.
Urodziła się w galicyjskim miasteczku Bursztyn. Jaka piękna nazwa dla miejsca, w którym przychodzi się na świat. Wydaje się, że właśnie tak pisała: aby zostawić nam piękne słowa i obrazy zastygłe w żywicy poezji. Ale nie są to frazy w sam raz do sztambucha – raczej obrazy malowane emocjami. Niektóre przypominają piosenki, w których opowiada się jakąś historię, której puentę należy sobie domyśleć. Inne są nawiązaniami do żydowskiej tradycji, ale prędzej czy później pojawia się w nich jakiś wyłom, twist. To nie negowanie obyczaju, a raczej „uczłowieczanie” odgórnie narzucanych ról i oczekiwań co do ich spełnienia.
Jidysz jako gest
Jej tata był dyrektorem żydowskiej szkoły. Razem z rodziną przeprowadzili się do Lwowa, następnie do Wiednia. Debora skończyła jednak Uniwersytet Lwowski, a na Jagiellońskim obroniła doktorat („Znaczenie poznawcze sztuki u Hegla i jego modyfikacji u Józefa Kremera”).
W rodzinnym domu wydaje przyjęcia, na których matka serwuje wymyślne potrawy. Jeden z gości opisał Deborę w ten sposób: „zgrabna, średniego wzrostu. Twarz nieco nazbyt wiejsko zaczerwieniona, włosy brązowe, brązowe oczy, nieco wytrzeszczone, głos bardzo melodyjny, delikatny, przyjazny. Za każdym słowem, które wypowiada, stoją przynajmniej trzy przeczytane książki”.
Debora dyskutuje i pisze. Coraz więcej, coraz intensywniej szukając własnego stylu. Pomaga jej w tym jidysz, chociaż nie jest to oczywisty wybór, zważywszy na fakt, że w jej domu nie posługiwano się tym językiem, a ona sama zna go mniej niż polski czy niemiecki. Nie był to również wybór podyktowany chęcią wpisania się w szerszy nurt poezji awangardowej – raczej wynik indywidualnych przemyśleń i poszukiwań formy.
Język Żydów aszkenazyjskich, przez wiele osób uważany za ludowy i nie tak ważny jak hebrajski, stanowić mógł sygnał dla odbiorców i odbiorczyń, że twórczy gest jest nieco wbrew temu, czego oczekiwało się od pisarek: podlizywania i czekania na aprobatę. To, co lokalne, dialektyczne, miało łączyć się z uniwersalnymi prawdami o przemijaniu. Przyjaciółka Debory, Rachela Auerbach – również pisarka – namówiła ją do sięgnięcia po jidysz być może ze względu na własne doświadczenia literackie.
Manekiny i jabłkowa zieleń
I Vogel czarowała. Wydała dwa tomiki poezji „Tog-figurn'” (Postaci dni) i „Manekinen” (Manekiny). Jednak do historii literatury przeszła dzięki tomowi montaży „Akacjes blien” (Akacje kwitną). To ciekawa forma stworzona przez poetkę, gdzie inspiracje stanowiły dzieła Picassa, Klee czy Chagalla. O idei montaży pisała, że opiera się na aktualnej tematyce, bo „jakby silnie nie protestować – materiał życia pozostaje przecież tematem sztuki”.
Owszem, była publicystką, docenianą mówczynią, która dobrze czuła się w teoretycznych rozważaniach. Jednak jej literatura to nie tylko „sztuka intelektualna”, ale przede wszystkim zmysłowa i pełna barw. Tak, widać w niej zafascynowanie malarstwem i paletami, z których pędzel nakłada farbę, tworząc odpowiednią fakturę. Wystarczy spojrzeć na opisy, gdzie „tańczy róż z fioletem”. Pojawiają się również inne kolory: szary, niebieski, czarny, biały, perłowy, żółty, czerwony, brązowy, wiśniowy czy koralowy. U niej dom jest „wodniście różowy”, róż – zimny, a lalki mają różowe ciała.
I chociaż w wierszu „Ballada tandetna Paryż” obiecuje, że „można zapomnieć kolor”, to nawet tłumacząc poezję, nie może wyzwolić się od barw. W wierszu Anny Margolin czytamy, że suknie bohaterek to „lawenda, róż zblakły, jabłkowa zieleń”, a wiatr „błękitnie kwitnie”. Są jeszcze niepokojące manekiny, lalki, torsy z oczami.
Cały ten świat pozornie martwych przedmiotów, które niepokojąco przypominają rzeczywistość, jest przełamaniem podziału na żywe i ożywione. W tym widzeniu bliska była Brunonowi Schulzowi, z którym zresztą miała wziąć ślub. Nie pozwoliła jej na to matka, której nie podobał się neurotyczny narzeczony córki (ta wyszła finalnie za poważanego inżyniera, miała z nim syna). Wspólne postrzeganie świata było dla pisarzy ważnym elementem korespondencji, dzięki której podobno Bruno wpadł na pomysł „Sklepów cynamonowych”.
Niestety, nie zachowało się wiele listów z okresu wzajemnej fascynacji dwojga pisarzy. Część z dokumentów została zniszczona przez gospodarzy, którzy zamieszkali w domu Vogel po jej śmierci.
Prześwity z przeszłości
Debora zmarła w wieku 42 lat. Ja mam właśnie tyle, pisząc te słowa, i to wszystko przeraża mnie, a zarazem fascynuje. Ile udało się jej osiągnąć przez nagle przerwane życie, ile osiągnęłam ja? Odległe metrykalnie pisarki, a przecież tworzące swoistą matrylinearność twórczyń. Dziwnie skłębione nitki.
Poetka, jej matka, mąż i sześcioletni wówczas syn zginęli podczas wielkiej akcji sierpniowej w lwowskim getcie w 1942 roku. Debora po przenosinach do getta wpadła w stagnację, nie chciała nawet skorzystać z możliwości ukrycia się po tak zwanej aryjskiej stronie. Uważała, że nie ma sensu uciekać przed czymś, co jest nieuniknione. I tak Zagłada niczym walec zniszczyła kolejne życia. Zwłoki jej rodziny znalazł ilustrator tekstów z tomu „Akacje kwitną”, malarz Henryk Streng (po wojnie: Marek Włodarski).
Na koniec chciałabym przypomnieć jeden z esejów Vogel dotyczący mieszkania i jego funkcji: zarówno psychicznej, jak i społecznej. Pisze w nim, że o ile „w pierwszej fazie człowiek kształtuje mieszkanie – o tyle mogą się potem role zmienić i mieszkanie zaczyna kształtować człowieka. Może ono wychować w nim instynkt pewnego sposobu odczuwania rzeczy i myślenia”.
W kontekście lockdownu i przenoszenia większości sfer życiowych w cztery ściany brzmi to zagadkowo, może nawet niepokojąco. „Chłodne, stalowe mieszkanie” walczyć ma z poczuciem stagnacji i ratować „od dusznego, nieprzewiewnego pokoju, zastawionego bezosobowymi, przypadkowymi sprzętami; od tej arytmii bezładu i ciasnoty, którą przenika nadto oddech obcego życia, jakiejś obcej, bezładnej i prostackiej duszy”.
Może stajemy się powoli manekinami opisywanymi przez Vogel. Może nawet nie mamy już powoli kolorów?
Źródła:
Karolina Szymaniak, „Być agentem wiecznej idei. Przemiany poglądów estetycznych Debory Vogel”, Universitas
Olga Cielemęcka, „Debora Vogel: odwaga bycia samotnym”, Wirtualny Sztetl [data dostępu: 20 kwietna 2021]
„Moja dzika koza. Antologia poetek jidysz”, pod redakcją Joanny Lisek, Belli Szwarcman-Czarnoty i Karoliny Szymaniak, Austeria
„Montaże. Debora Vogel i nowa legenda miasta”, publikacja towarzysząca wystawie pod tym samym tytułem, która odbyła się w dniach 27.10.2017–4.02.2018 w Muzeum Sztuki | ms2 w Łodzi