Forbes: W portfolio rodzinnej firmy kosmetycznej, którą pan kieruje, jest coś, co nazywa się LVTR. To chyba bardziej preparat dla duszy niż dla ciała?
Łukasz Rychlicki, prezes Alba Thyment: To jedno z dwóch wydawnictw muzycznych, jakie ma w portfolio Alba Thyment.
A do czego firmie kosmetycznej potrzebna jest wytwórnia muzyczna?
Pierwszym projektem był album jednego z finalistów ostatnich edycji Konkursu Chopinowskiego. Cała nasza rodzina ma wielkie zamiłowanie do fortepianu. W 2015 r. niesamowicie zapadł nam w pamięć podczas konkursu Georgijs Osokins, bo grał utwory Chopina bardzo nowocześnie. Jego podejście od razu zagrało nam z ideą naszej marki. Alba1913 ma być połączeniem nowoczesności i daleko sięgającej tradycji. Jako producent kosmetyków tuż po finale konkursu zadzwoniłem więc do Georgijsa, żeby zaprosić go do nagrania płyty w auli poznańskiej Akademii Muzycznej.
Nie zdziwił się?
Nie, ale była to bardzo spontaniczna decyzja, bo wiozłem go na to nagranie prosto z konkursu. Wtedy zresztą do nagrania nie doszło, bo okazało się, że fortepian – stary Steinway, który stał w auli Akademii Muzycznej, nie spełniał wymagań Georgijsa. Był to po prostu już starszy instrument. Wykorzystując kontakty Alby w Japonii, dotarłem wtedy do firmy Yamaha, która dostarczyła nam na nagranie swój fortepian. Ten sam, na którym grali finaliści Konkursu Chopinowskiego. Yamaha zawróciła go wtedy z drogi do Niemiec.
Podchodzi pan do muzyki biznesowo czy to projekt wynikający z pana pasji?
Mnie projekt zrealizowany z Georgijsem bardzo dobrze współgra z wizją naszej marki. Kiedy zostaliśmy wytwórnią, miałem już jednak także swój projekt muzyczny. Stąd drugą płytą w portfolio Alby jest album „Moving sideways” zespołu LVTR – Elevator, w którym gram i śpiewam.
Skąd się to panu wzięło? Niepokorny grunge, który grają pana zespoły, średnio pasuje do poukładanej firmy.
Muzyka zawsze była dla mnie ważna. Już wcześniej występowałem z różnymi zespołami. Pierwszym, w jakim grałem, był zespół Merry Pop Ins. To była podziemna kapela, działająca w Poznaniu w latach 2004–2010. Muzycznie: połączenie grunge’u i cięższego grania. Graliśmy m.in. z Acid Drinkers, Hey czy z Comą, więc można powiedzieć, że zespół zaistniał. Mieliśmy jednak trudności w dogadaniu się i formacja się rozpadła.
Od kiedy interesował się pan śpiewaniem?
Moja przygoda ze śpiewaniem zaczęła się, kiedy mieszkałem we Włoszech. Był 1995 albo 1996 rok, a ja – zanim jeszcze zacząłem kierować rodzinną firmą – pracowałem w Modenie dla amerykańskiego koncernu, który miał tam swoje zakłady. Przy okazji poznawałem tam wielu Polaków. Jednym z nich był chłopak jednej z moich znajomych – gitarzysta, producent muzyczny z Polski, Piotr Chancewicz, znany w branży muzycznej jako „Dziki”. Wspólnie założyliśmy zespół Wild Pig.
Pan w nim śpiewał czy grał?
Potrafię trochę grać na basie, ale przede wszystkim jestem wokalistą i gitarzystą – komponuję na gitarze, a potem śpiewam.
Ma pan wykształcenie muzyczne?
Nuty czytam. Kiedy jeszcze za poprzedniego reżimu mieszkaliśmy w Polsce, rodzice wysłali mnie na lekcje skrzypiec. Przez kilka lat uczyłem się grać na skrzypcach, ale trzymanie tego instrumentu było dla mnie niewygodne i szybko go porzuciłem. Nienawidziłem skrzypiec, nie potrafiłem się do nich przyzwyczaić. W szkole od początku buntowałem się, że na skrzypcach nie można grać tak, jak grają na nich górale. Porzuciłem wtedy muzykę do czasu, kiedy poznałem „Dzikiego”.
Co się wtedy wydarzyło?
Kiedyś razem poszliśmy w Modenie do parku z gitarą i Piotrek zagrał utwór zespołu Pride & Glory – to taki mało znany zespół gitarzysty Zakka Wylde’a, który grywa z Ozzym Osbourne’em. Przemieliłem tę kasetę w samochodzie tyle razy, że do dziś znam ten utwór na wylot i sam zacząłem chcieć śpiewać. Kiedy wiedziałem już, że wracam do kraju, założyliśmy się z Piotrem o butelkę whisky, że nie przyjmie mnie do grona uczniów jeden z jego znajomych nauczycieli emisji głosu. Tak uważałem ja. Wydawało mi się, że żaden nauczyciel nie będzie chciał trzydziestokilkulatka, który dopiero chce się nauczyć śpiewać. Ale tamten nauczyciel mnie przyjął.
Długo pan do niego chodził?
Chodziłem do niego do momentu, w którym przestało mi to pomagać, ale śpiewu człowiek nigdy nie przestaje się uczyć. Śpiewanie wymaga posiadania kontroli nad mięśniami, którymi nie jest się w stanie bezpośrednio poruszyć. To jest taka mentalna gra, dla mnie niesamowita. Często z jednym nauczycielem dochodzi się już do pewnej granicy i zaczyna się poszukiwać innych metod. Tak trafiałem na kolejnych nauczycieli. Otarłem się o metody bel canto, raz nawet brałem w NYC lekcje u jednego z nauczycieli z Broadwayu.
Jaki pan ma głos, z muzycznego punktu widzenia?
Typowo rockowy: trochę chrypy, którą lubię i nie chcę jej zmieniać. Barwę głosu mam podobno zbliżoną do Chrisa Cornella, wokalisty zespołu Audioslave i Soundgarden – to ikona wokalistyki rockowej, wywodząca się, oczywiście, z grunge’u. Śpiewam nie tylko w LVTR, ale też w zespole Man in The Box, który wykonuje covery ikon grunge’u: Soundgarden, Pearl Jamu, Nirvany czy Alice in Chains. Raz-dwa razy w miesiącu gramy takie klasyki rockowe w całkiem sporych klubach, to dla mnie zawsze emocjonujące przeniesienie się w tamte lata i świetne ćwiczenie.
Macie toury po całym kraju. Jak radzi sobie z tym prezes kosmetycznej spółki?
Wspiera nas drugi wokalista z Wrocławia – taki był zamysł zespołu od samego początku.
Czyli jest pan gwiazdą rocka na pół etatu?
Można tak powiedzieć. Ale gwiazdą rocka z krwi i kości jestem jednak na koncertach zespołu Wild Pig, to naprawdę trzeba przeżyć. Gramy eklektyczne połączenie klasycznego hard rocka w stylu Mötley Crüe i Van Halen z ciężkimi riffami oraz bujającym groovem jak u Beatlesów. Zespół powstał w 1995 roku i może w przyszłym w końcu wyda swoją debiutancką płytę. Może wtedy będzie okazja znów poszaleć z Wild Pig na scenie.
Będą kolejne płyty Alby Thyment?
Mam nadzieję na kolejny projekt związany z muzyką klasyczną. W LVTR po wydaniu tej pierwszej płyty uciekła nam trochę wena. A szkoda, bo właśnie przez tamten projekt przewinęły się naprawdę niezłe nazwiska.
Jedną z nich jest Gary Lyons, który produkował muzykę m.in. dla Queen i Aerosmith. Skąd go pan wziął?
W 2015 r. dość niespodziewanie zaproponowano nam, jako LVTR, udział w National Association of Music Merchants w Anaheim w Kalifornii. Byliśmy tym bardzo miło zaskoczeni, a potem trochę wstrząśnięci, bo na targach grało się bardzo „do kotleta”, ale też kotlety jedzą tam ważni w branży ludzie. Tam wypatrzył nas Corky Laing, muzyk, który grał kiedyś z Jimim Hendriksem. Był współzałożycielem zespołu Mountain, który nagrał piosenkę „Mississippi Queen”. Poznaliśmy Corky’ego na targach w Anaheim. Okazało się, że mieszka w tym samym hotelu – spotkaliśmy się tam na rozmowę i polecił się nam skontaktować z Garym. On akurat przebywał w Nowym Jorku, ale bywał często m.in. w Berlinie i był po trudnym momencie życia, ale zechciał z nami współpracować.
Z Poznania do Berlina ma pan niedaleko.
Tak. Dlatego wybrałem się do Gary’ego na spotkanie. Na nagranej w wyniku tego spotkania płycie słychać Mariusza Kaczmarczyka, współzałożyciela i współkompozytora LVTR na basie, Macieja Głuchowskiego z zespołu Candida i wcześniej Armii na perkusji, dodatkowo perkusję do dwóch numerów nagrał nam sam Brian Tichy z zespołu Pride & Glory, a wstawki i solówki gitarowe nagraliśmy w Nashville z Tomem Keiferem z glam rockowego zespołu Cinderella. Ponieważ pierwsza płyta, jaką w życiu kupiłem, to była płyta Cinderelli, było to dla mnie naprawdę duże przeżycie. Na płycie LVTR, którą nagraliśmy w starej rozgłośni radia z czasów NRD – Funkhaus, zagrał też bardzo utalentowany i oryginalny gitarzysta Michał Gołąbek, który teraz gra z Moniką Brodką. Bardzo chciałbym powtórzyć to doświadczenie i wydać kolejny taki album.
Jak się pan dogaduje z muzykami, skoro nie ma pan muzycznego wykształcenia?
Po latach praktyki nie mam z tym już problemu. Ale też, na moje szczęście, muzyka rockowa zawsze stara się wyrywać regułom klasycznej szkoły muzycznej. To otwiera ją na ludzi spoza środowiska – takich, którzy po prostu biorą do ręki gitary i próbują grać. Mnóstwo znanych muzyków nie znało nut. Nawet Jimi Hendrix, mistrz nad mistrzami, który lewą ręką grał na gitarze dla praworęcznych.
Czytam definicję pana ulubionego gatunku muzycznego, czyli grunge’u: „prezentuje okrojoną, zaniedbaną formę oraz odrzucenie teatralności”.
To taka muzyka, która pozwala puścić wodze kreatywności i szukać w dźwiękach, czyli eksperymentować. Mimo że czasami te formy są dosyć proste i poukładane, to jednak potrafią wprowadzić ferment. Pamiętam, kiedy w 1992 roku w Turynie Soundgarden grający jako support na koncercie Guns N’Roses został wygwizdany. Ich muzyka była wtedy bardzo mroczna, ciężka i brudna, ale było w niej też coś niesamowitego. Ja wtedy zrozumiałem, na czym w ogóle polega taka muzyka, jaki ma groove, w jak niesamowity sposób łączy się gdzieś z muzyką afroamerykańską czy z bluesem. Odkryłem ją dla siebie i tak już grunge we mnie został.
Myśli pan, że tak jak rock, grunge będzie wieczny? Obecne młode pokolenie słucha głównie rapu.
Wydaje mi się, że grunge nie jest w stanie zaniknąć. Choć w mediach społecznościowych rap sprawdza się dziś lepiej – na TikToku bardzo popularne są krótkie formy, bo łatwo jest wyjąć z takiego utworu powtarzalny riff i stworzyć z niego limeryk czy krótkie haiku, które „fajnie zabrzmi”. Nie mam nic przeciwko tej muzyce. Dla mnie każda jest wartościowa, może poza disco polo, którego bardzo nie lubię. Utwory rockowe potrzebują jednak trochę większego zaangażowania i dłuższego przesłuchania. A jeśli chodzi o granie na żywo, rockowa muzyka jest nie do pobicia.
Czuje się pan bardziej przedsiębiorcą czy, z braku czasu, nie do końca spełnionym muzykiem?
Obie działalności sprawiają mi wielką przyjemność. Nie wyobrażam sobie życia ani bez muzyki, ani bez tworzenia jako przedsiębiorca, bo do biznesu podchodzę jak do działalności twórczej. Cały czas poszukuję balansu.
Nie chciałby pan zostać gwiazdą rocka na pełen etat?
Nie wyobrażam sobie, żebym mógł przebywać poza domem przez 200 dni w roku. Nie potrzebuję do szczęścia koncertów co tydzień. Da się to więc jakoś pogodzić z prowadzeniem rodzinnej firmy. Miałem propozycje wejścia w większy muzyczny projekt, który związałby mnie mocno z profesjonalnym graniem, ale odmówiłem.
Z kim chciałby pan jeszcze zagrać? Z Eddiem Vedderem, z Hendriksem?
Z Paulem McCartneyem. To muzyczny mistrz świata, jeśli chodzi o kompozycje i o jego groove. Cały czas myślę też o tym, żeby nagrać jeszcze parę utworów z Tomkiem Moskalem w ramach „pandemicznego” projektu LukaTom, którego można posłuchać na YouTube i platformach streamingowych, no i oczywiście jeszcze jedną płytę LVTR. Mam sporo naszych starych nagrań zarejestrowanych na telefonie i dyktafonach. Wyślę je do chłopaków – może znowu zbierzemy się w Berlinie i nagramy płytę. Bo nie ma innej możliwości niż ta, żeby ten zespół nagrywał na żywo.
rozmawiała Magdalena Lemańska