Złote klify Algarve
Właśnie dla słońca, które świeci w Algarve przez 300 dni w roku, Maarten i Elke z dziećmi przeprowadzili się z rodzinnej Hagi. Dali sobie rok, by sprawdzić, czy się uda, jak nie, to wracają. Łatwo nie było, ale dziś Elke ma satysfakcję, że gdy znajomi dzwonią, skarżąc się na deszcze, szarugę i korki, ona nadal żyje na zewnątrz, w ogrodzie i nad basenem designerskiego B&B Quinta do Ourives, który prowadzą wraz z mężem niedaleko Portimão.
W południe, gdy słońce mocno świeci, wciąż spokojnie można iść na plażę – najlepiej na jedną z tych, których Algarve słynie, u podnóży klifów. Osłaniają one przed podmuchami wiatru niczym parawan w piaskowozłotym kolorze, pozwalając beztrosko się wygrzewać. Za najpiękniejszą uchodzi plaża Marinha, na której w sezonie tłok panuje taki, że policja kieruje samochody na dalsze parkingi, blokując uliczkę dojazdową. A jesienią – proszę bardzo – zaparkujemy pod (a raczej nad) samą plażą i nie będziemy musieli liczyć na cud, szukając miejsca na rozłożenie ręcznika na piasku. Konkurencja w rankingach plaż jest w Algarve spora, bo właściwie co zatoczka kryją się tu kolejne zachwyty: chociażby Praia do Carvalho, na którą prowadzi wąski, wykuty w klifie tunel, Praia de Albandeira ozdobiona skalnym łukiem czy plaża Nossa Senhora da Rocha z balansującą nad nią bielutką kapliczką… długo by wymieniać. Świetnym pomysłem jest też spacer skrajem klifów wytyczoną ścieżką – chociażby w stronę latarni Alfanzina, podczas którego można zajrzeć od góry w kilka skalnych grot.
Jesienią kąpiele raczej odpadają, ale w Algarve woda, choć turkusowa, jest dość zimna nawet i latem (najwyższą temperaturę – około 21 stopni Celsjusza – osiąga ona we wrześniu), więc zanurzenie się bez pianki to spore wyzwanie. Nie unikniemy jej, gdy będziemy chcieli spróbować surfingu na regularnych, idealnych do nauki falach – przy szerokiej, piaszczystej plaży w Portimão czeka masa szkółek i wypożyczalni (również kajaków i SUP-ów na wypadek, gdyby nie było fal).
W chłodniejsze dni można się powłóczyć po wąskich, brukowanych uliczkach starego Lagos, odwiedzić sklepiki z rękodziełem czy pracownie wyrabiające tradycyjne płytki azulejos albo zajrzeć do pięknie wyłożonych nimi kościołów w Faro.
Na wieczorne chłody jest też rozwiązanie – rozgrzeje nas lokalna potrawa cataplana, nazwana tak od metalowego naczynia z przykrywką wyglądającego trochę jak nasze wyobrażenie o latającym spodku. To rodzaj szybkowaru, w którym z ryb i owoców morza (klasyczna wersja to ta z żabnicą i krewetkami) pomidorów, białego wina, przypraw i ziemniaków powstaje aromatyczny, pachnący morzem gulasz rybny.
Najwięcej słońca w Europie
Malta jest najbardziej na południe wysuniętym państwem europejskim – leży 286 kilometrów na północny wschód od afrykańskiego wybrzeża (a dokładniej od Tunezji), nic więc dziwnego, że najdłużej w Europie jest tu ciepło. Co więcej, w przeróżnych podsumowaniach wyliczających największą liczbę słonecznych dni w roku na naszym kontynencie prowadzi jej stolica – Valletta. Słońce świeci tu średnio przez 2957 godzin rocznie, pięknie uwydatniając ciepły kolor piaskowca, z jakiego wzniesione są jej mury. Budowa Valletty rozpoczęła się w 1566 roku i pomyślano ją tak, by była twierdzą nie do zdobycia zakonu joannitów. Zaprojektował ją nie byle kto, bo uczeń Michała Anioła, Francesco Laparelli, przysłany tu przez samego papieża Piusa IV. Dziś w ówczesnym Pałacu Wielkich Mistrzów rezyduje prezydent Malty, wokół strzelają w niebo barokowe wieże kościołów, pysznią się niezliczone pałace czy zaskakują niezwykle nowoczesne jak na tamte czasy szpitale – chociażby otwarty w 1575 roku Sacra Infermeria z biblioteką pełną rękopisów i ogromną, bo liczącą 56 metrów długości salą zabiegową. Koniecznie też trzeba zajrzeć do konkatedry Świętego Jana o ścianach i sufitach zdobionych złotem. Jej posadzka to barwna mozaika, na którą składają się marmurowe płyty nagrobne kawalerów maltańskich, a prywatną kaplicę Wielkich Mistrzów dekorują dwa wykonane na zamówienie arcydzieła Caravaggia. Nic więc dziwnego, że dziś Valletta uważana jest za muzeum pod gołym niebem i że od 1980 roku figuruje na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Jakby tego było mało, w najstarszej części Valletty domom mieszkalnym czaru dodają charakterystyczne, drewniane, maltańskie balkony zwane gallarija. To wpływ arabskiej architektury, a ich liczne ornamenty i rzeźbienia miały podkreślać prestiż i pozycję społeczną właściciela domu. Wiele z nich zachowało się również w średniowiecznej, dawnej stolicy Mdinie, zwanej dziś Miastem Ciszy.
Na sąsiednie Gozo dostaniemy się w pół godziny promem, mijając po drodze słynną Błękitną Lagunę czarującą niezwykłym kolorem wody. Gozo to druga pod względem wielkości wyspa składająca się na Republikę Malty (jest jeszcze maleńka Comino i kilka skalistych wysepek). Liczy ona zaledwie czternaście na siedem kilometrów, ale każdy z nich jest mocno nasycony spektakularnymi widokami. Najbardziej znany to Dwejra Point, w którym morskie fale rozbijają się o imponujące klify. Jeszcze niedawno (do 2017 roku) stał tu potężny łuk skalny nazywany Lazurowym Oknem, znak rozpoznawczy Malty. Niestety, po wyjątkowo burzliwym sztormie naruszona erozją skała zawaliła się do wody i dziś jest atrakcją… nurkową. Ale nawet i bez skalnego łuku miejsce to jest po prostu zachwycająco piękne.
Dookoła świata w Walencji
W futurystycznych, szklano-białych budynkach o organicznych kształtach kryje się L’Oceanogràfic – największe w Europie delfinarium i oceanarium przybliżające najważniejsze ekosystemy morskie na świecie. Obok piękny wybieg dla różowych flamingów, niesamowita restauracja w kształcie lilii wodnej, sadzawka pełna groźnie łypiących okiem krokodyli, a nawet 26-metrowa kulista konstrukcja mieszcząca ptaszarnię z niezliczoną gromadą barwnych papug. No i jeszcze niezwykły pawilon mórz tropikalnych z 70-metrowym podwodnym tunelem, dzięki któremu dosłownie pod każdym możliwym kątem możemy obserwować pływające wokół kolorowe ryby rafy, tańczące płaszczki czy sunące jak torpedy rekiny. Istna morska podróż dookoła świata i to za niecałe 32 euro.
Budynek oceanarium, zaprojektowany przez meksykańskiego architekta hiszpańskiego pochodzenia Félixa Candela, jest częścią Miasta Sztuki i Nauki, futurystycznego dzieła Santiago Calatravy (autora m.in. przypominającej śnieżnobiałe wnętrze katedry stacji kolejowej na terenie Ground Zero na Manhattanie). Na to Miasto Przyszłości składa się jeszcze planetarium, kino, Muzeum Nauki Księcia Filipa i Pałac Sztuki Królowej Zofii. Wokół pełno sadzawek, palm i zieleni, a wszystko to pół godziny spaceru wśród ogrodów Turii na starówkę Walencji (w niecałe pół godziny drogi w przeciwną stronę dojdziemy na plażę). —
Za to kulinarną podróż dookoła Hiszpanii odbędziemy na Mercado Central, pod dachem jednej z największych hal targowych w Europie (ma aż 8 tys. mkw.!). Jej ażurowa, wzniesiona w 1928 roku stalowa i ozdobiona ceramicznymi płytkami konstrukcja zachwyca, tak samo jak wszystko to, co znajdziemy pod nią. Soczyste papaje i mango, awokado wielkie niczym grejpfruty, karczochy, na które właśnie zaczyna się sezon, kolorami przywodzą na myśl lato. Do tego jamón ibérico krojona w cieniuteńkie plasterki wprost z potężnych, suszonych giczy wiszących nad naszymi głowami, sery owcze, krowie i kozie (wędzone, suszone, zawijane w liść, okraszone truflą…) ze wszystkich niemal regionów Hiszpanii. A gdy zgłodniejemy, w barze Central prowadzonym przez Ricarda Camarenę, kucharza szefującego słynnej walenckiej restauracji z dwiema gwiazdkami Michelin, zjemy tradycyjne, proste przekąski: kanapeczki zwane bocadillos, soczyste krokiety z dorsza czy grillowanego kalmara suto skropionego oliwą.